poniedziałek, 3 października 2011

Zaczęło się..

..od tego, że wzięłam urlop w pracy. Na tydzień przed imprezą. Na efekt nie trzeba było długo czekać: nieprzespane noce, koszmary, zimne poty; tego nie zrobiłam, tamtego, to powinnam, tu, albo... i jeszcze... o mamo!!!! No ale przynajmniej nie przejmowałam się nadchodzącym ślubem. Ani przygotowaniami. Właściwie to chodziłam struta toczącym mi ciało cholizmem. Jakimkolwiek. I tak zaprzeczę.
Nie wiem, co w tym czasie robił mój obecny a wtedy przyszły mąż, bo zażądałam zerwania kontaktu na tydzień przed, co staraliśmy się oczywiście konsekwentnie naginać. Przecież trzeba było zawieźć napoje do lokalu, sprawdzić, czy wszystko jest, jak być powinno, porozkładać winietki, które i tak ktoś potem dla żartu pochachmęcił..
W każdym razie, poza chwilami, gdy wiedziałam, to nie miałam pojęcia czym też on zajmuje swój czas oczekiwania na ten Wielki Dzień.
W czwartek przyjechali Teściowie. Nawet nie pojechałam się przywitać! No przecież nie mogłam, tak? Mieliśmy się nie widzieć! W rezultacie i tak jechaliśmy wszyscy obejrzeć lokal w piątek.
Plan strzelił jak stara gumka od majtek a ja, która jechałam tylko dlatego, że odczuwałam głęboki wewnętrzny imperatyw dopilnowania wszystkiego do końca - zapomniałam kartki z rozpiską gości!
Za to miałam ładnie pomalowane paznokcie. Oczywiście dużo wcześniej. A pomiędzy malowaniem paznokci a wyjazdem do miejsca późniejszej imprezy, niezły atak paniki połączony z odstawieniem scenki na poczcie pod tytułem "Mdlejąca panienka sprzed okienka". Za to mój przyszły mąż mógł dzięki temu swobodnie przed weselem potrenować noszenie mojego bezwładnego ciała z poczty do auta i z auta na drugie piętro... było nie było przenoszenie 47 kilo żywej wagi, choć w formie nieco przelewającej się, nie jest znów taką łatwizną. Byłam z niego dumna!
Szkoda gadać co działo się w poniedziałek, wtorek i środę....
We środę miałam próbny makijaż. (Jednak trochę pogadam...) Byłam dzielna. Dla osoby, która w ogóle nie robi sobie makijażu to, co zobaczyłam w lustrze, było szokiem! Szczęśliwie przyjaciółka trzymała mnie za rękę. Nieszczęśliwie mojej Mamy nie miał kto potrzymać... przynajmniej uzyskałam jakąś opinię na temat, odmienną od pozostałych, co oczywiście ogromnie ułatwiło mi wyrobienie sobie własnej.
Tyle wcześniej. I hasło przewodnie: byle do niedzieli..